niedziela, 31 marca 2013

Rozdział 56

Zerwałam się z łóżka jak oparzona. Otworzyłam drzwi, przede mną stała jakaś młoda kobieta, cała roztrzęsiona. 
- Musimy uciekać! - wołała. - Pożar w hotelu!
- Jakim cudem?! - krzyknęłam. - Biegnijmy!
Zdążyłam jeszcze chwycić walizkę, nawet jej nie rozpakowywałam, i chciałyśmy uciec na dół. 
Za późno. Już na schodach były płomienie. Pomyślałam, że to mój koniec... 
- Musimy biec do okna i wołać o pomoc - powiedziała dziewczyna i pociągnęła mnie za rękę do mojego pokoju. 
Pobiegłyśmy, w powietrzu było coraz więcej dymu. Bałam się, że zaraz się zaczadzę i się przewrócę, i taki będzie mój koniec... 
Słychać było syreny, nadciągnęły wozy strażackie. Dziewczyna zaczęła krzyczeć, że jesteśmy tutaj, ratownicy wnet ją usłyszeli. Zaczęli rozstawiać trampoliny - co oznaczało, że będziemy musiały wykonać skok, żeby się ocalić! 
- O matko! Ja mam lęk wysokości - powiedziałam. - Nie dam rady... 
- Musimy - powiedziała rozmówczyni - bo zostanie z nas garstka proszku! 
- Mogą panie już skoczyć! - zawołał strażak. - Szybko! 
Dziewczyna z którą rozmawiałam przed chwilą, od razu się rzuciła w dół. Z wrzaskiem, też zdaje się miała opory. Ale w końcu ustanęła na nogach. 
Mimo wszystko, ja się bałam. 
- Nie skoczę - krzyknęłam - boję się!
- Nic się pani nie stanie - zawołał strażak. 
- Nie dam rady - krzyknęłam - to ponad moje siły! 
Czułam, że płomienie dochodzą i tutaj, zapach dymu był coraz silniejszy. Poczułam cholerną bezradność i panikę. 
Rzuciłam tylko na dół swoją walizkę, sama nie potrafiłam się rzucić. Nagle, w szpitalnym oknie zauważyłam wychylającego się Marco. No tak, jego okno wychodziło na moje... 
- Nadia! Skocz, bo spłoniesz żywcem - krzyknął. Ledwo usłyszałam, ale jednak usłyszałam... 
- Nie mogę - odkrzyknęłam. 
- Proszę cię! - krzyknął, błagalnym tonem. - Nadia! 
Usiadłam na parapecie, wzięłam dwa głębokie wdechy, i... skoczyłam. Z dzikim wrzaskiem. 
I po paru sekundach stwierdziłam, że bezpiecznie wylądowałam na trampolinie. 
Byłam roztrzęsiona całą sytuacją. Trzęsły mi się nogi, nie mogłam ustać na nich. W końcu zeszłam z trampoliny, i jakoś stanęłam na własnych kończynach. Dziewczyna, która odważniejsza była ode mnie, podała mi butelkę wody, której nie odepchnęłam. 
Strażacy kończyli gasić pożar, ale budynek i tak już był nie do użytku. 
Nagle jeden z nich nadszedł od drugiej strony hotelu, prowadząc Olgę. Cała była zapłakana. Trzęsła się. 
Gdy mnie zobaczyła, podbiegła do mnie.
- Baśka nie żyje - powiedziała, aż ledwo ją zrozumiałam. - Spłonęła żywcem... 
Doznałam szoku. Mój długoletni wróg... spłonął żywcem? 
- Jak to? - wymamrotałam. 
- Nie udało się jej uratować - powiedział strażak, który przyprowadził Olgę. - Otoczyły ją płomienie w jednym z pokoi, nie miała szans. Pani miała naprawdę dużo szczęścia - zwrócił się do Olgi. 
Na twarzy Olgi zauważyłam poparzenie. Nie wyglądało to dobrze. 
- Boże, nie wierzę - mamrotała Olga - dlaczego ona?! Dlaczego w ogóle wybuchł ten pożar?! Straciłam przyjaciółkę, zostałam sama... 
- To było celowe podpalenie, ale jeszcze nie ustalono, kto - powiedział strażak. 
Nikt mi do głowy nie przychodził, kto mógłby to zrobić. Postanowiłam iść do szpitala, do Marco. No i musiałam poszukać sobie nowego hotelu... chociaż najchętniej zostałabym z Marco... 










Marco chodził po sali dosyć podenerwowany, gdy mnie zobaczył, od razu mnie przyciągnął do siebie i przytulił mocno.
- Skarbie, wiesz, jakiego stracha mi napędziłaś? - zapytał. 
- A ty wiesz, co ja czułam? - odparłam. - Już dobrze, już wszystko jest historią... 
- Widziałem, jak lecisz - szepnął - chciałem wtedy tam stać na dole i cię złapać... 
- A ja chcę, żebyś już w końcu opuścił ten szpital - odpowiedziałam. 
- Wiesz, mam dobrą informację dla Ciebie - uśmiechnął się mój ukochany.
- Ojej, jaką? 
- Dowiedziałem się dzisiaj, że otrzymam za tydzień wypis - oznajmił radośnie. - Wprawdzie nie będę mógł jeszcze trenować, ale... 
- No i co?! Kochanie, ważne, że w domu będziesz - powiedziałam przeszczęśliwa, i ucałowałam go w policzek, co on odwzajemnił. - Już nie mogę się doczekać! 
- A tak w ogóle... ktoś nie przeżył tego pożaru? Wiesz coś? - zapytał Marco.
- Mój odwieczny wróg spłonął żywcem - powiedziałam. - Baśka nie żyje. 
- Serio?! - zawołał Marco. 
- Serio - powiedziałam - Olga jest zrozpaczona. 
- Ha, skoro to była jej przyjaciółka, to co się dziwić? - powiedział Marco. - Ja to nie wiem co bym zrobił, jakby mi Mario umarł albo Robert... 
- Na litość boską! Nawet tego nie mów - powiedziałam. 
- Wybacz - powiedział Marco - słuchaj, nie chcę cię skarbie wyganiać, ale nie mogłabyś wrócić do Dortmundu i wesprzeć trochę Mario? I tak za tydzień wrócę, więc... 
Zawahałam się. Mario faktycznie potrzebował pomocy. Anki nie było pewnie jeszcze w Dortmundzie, więc mogłabym nieco też pomóc Robertowi, jeżeli choruje. A z Marco... cóż, tydzień to nie tak ostatecznie dużo czasu. 
- Właściwie czemu nie - odparłam - więc musimy się pożegnać. Na ten jeden tydzień... 
- Zatem do dzieła - powiedział Marco i mnie popchnął na łóżko, zaczął mnie całować. Przeraziłam się, bo w każdej chwili mógł ktoś wejść na salę.
- Ej, Marco, nie jesteśmy w domu - przypomniałam mu. 
- Oj tam - mruknął i nie ustępował. W końcu się poddałam jego czułościom. Po paru minutach Marco pozwolił mi wstać i wyruszyć w drogę, prosił tylko, żebym uważała i nie jechała jak wariatka. 
Wzięłam ocaloną walizkę z manatkami i poszłam do samochodu, który dalej stał nienaruszony. 
Nie! Jednak nie był nienaruszony! 
Na przednich drzwiach od strony kierowcy, było napisane sprayem "Dziwka" . 
To na pewno było dzieło świętej pamięci Barbary. Musiała to namalować przed śmiercią. Teraz to dopiero się na nią wkurzyłam. 
Rozejrzałam się, czy nikt nie patrzy, i spojrzałam w niebo, wściekła.
- Wcale mi ciebie nie żal, żeś spłonęła, dobrze ci tak, szmato - wysyczałam słowa które adresowałam do Baśki. - Za te wszystkie lata, kiedy mi spokoju nie dawałaś, spotkała cię kara... W stu procentach zasłużona... 
Wsiadłam do auta, postanowiłam jednak jeszcze dziś gdzieś przenocować, i dopiero jutro rano wyjechać. Zaczynało się ściemniać, byłam zmęczona dzisiejszym dniem. 
Zatem podjechałam do pierwszego lepszego hotelu, wynajęłam pokój i położyłam się spać... 









Tej nocy miałam niesamowity sen...

Niewyjaśnionym zarządzeniem losu znalazłam się w ruinach spalonego hotelu. Nie pojmowałam, o co chodzi. 
- Cholera, co ja tu robię? - jęczałam. 
- Przyszłaś spotkać starą przyjaciółkę - usłyszałam głos... Marty. Stała kilka kroków ode mnie, u jej nóg leżał... ludzki szkielet. 
- Marta? - jęknęłam. - Ja chyba śnię! O co tu chodzi, powiesz mi? 
- Zobacz, to szkielet Baśki, spłonęła w wyniku pożaru - odpowiedziała. - A Olga cudem przeżyła, chociaż... 
- Ty masz coś wspólnego z tym pożarem? - odparłam. - Marta, ty... 
- Nie dałam jej uciec - powiedziała - a Tobie podszepnęłam, abyś skoczyła na trampolinę! Nie usłyszałaś tego, ale poczułaś wtedy odwagę i zrobiłaś to! Obiecałam ci, że zawsze będę niewidzialna przy Tobie stała! 
- Marta, jak to... - dukałam - ale że niby Ty przyczyniłaś się do śmierci Baśki?! 
- Zasłużyła na to - powiedziała Marta (właściwie jej zjawa) - za wszystko, co zrobiła. To może wyglądać podle, ale tylko Ty wiesz, co przez nią przeżyłaś... 
- Ale ty nie możesz być w to wszystko zamieszana - krzyknęłam - przecież ty nie żyjesz! 
- Tylko na Ziemi - odparła. 
Chciałam ją uściskać, ale gdy wyciągnęłam do niej rękę, zniknęła. Zostałam sama w pomieszczeniu ze szkieletem. 
Czułam odrazę, chciałam uciec, ale nie mogłam się poruszyć. Nagle coś we mnie drgnęło...
Chwyciłam czaszkę, rzuciłam nią z całej mocy o ścianę i uciekłam! 

I właśnie się wtedy obudziłam, byłam zszokowana. Marta znów mi się przyśniła, moja kochana Marta. Czyżby serio mnie pilnowała? 
Podziękowałam jej w myślach... 
Rano obudziłam się dosyć wypoczęta, zjadłam tylko śniadanie i od razu ruszyłam w drogę powrotną do Dortmundu. 






// Łee... wg mnie nudny jak flaki z olejem wyszedł... 
Zresztą, same oceńcie... ;3 

KTO PRZECZYTAŁ, NIECH SKOMENTUJE! 
CHCĘ WIEDZIEĆ, ILE OSÓB CZYTA TEGO BLOGA! :) 

sobota, 30 marca 2013

Rozdział 55

(Mario) 


Ledwie się rano zwlokłem z łóżka. Nie chciało mi się kompletnie iść na ten trening. Zawsze kochałem trenować, ale teraz, gdy Felipe mi docinał, i chłopaki chętnie się do niego przyłączali, odechciewało się. I już nie były to niewinne żarty z ich strony... 
No i doskonale wiedzieli, że mam kruchą psychikę. Robert próbował mnie wczoraj bronić, ale nie wychodziło mu to, tylko go zbyli. 
Brakowało mi Marco, jak jasna cholera. Gdy byliśmy razem na treningu, zawsze jakoś wszystkie żarciki znieśliśmy. Z nim wszystko było łatwiejsze... 
Ale teraz gdy go nie było, wszystko się zaostrzyło. Nie rozumiałem, co kierowało Felipe. Przecież nigdy się nie kłóciliśmy, mieliśmy zawsze w porządku stosunki. 
Zjadłem lekkie śniadanie, spakowałem torbę i poszedłem do klubu. 
Praktycznie już wszyscy przyszli, ale Roberta nie było. 
- Cześć wszystkim - powiedziałem - a Robert gdzie? 
- Robert zadzwonił 10 minut temu, że nie przyjdzie - oznajmił trener - ponoć całą noc wymiotował i brzuch go boli. 
- Niedobrze - westchnąłem. 
- Spokojnie, to na pewno nic poważnego - powiedział trener i poklepał mnie po plecach. - Masz kontakt z Marco? 
- Oczywiście - odparłem - jak mógłbym nie mieć. Już z nim lepiej. 
- Świetnie - powiedział trener - ale i tak naturalnie w przyszłym tygodniu z Manchesterem City nie zagra...  cóż, musimy sobie jakoś radzić. Liczę, że ty będziesz w formie. 
- Postaram się - powiedziałem. 
- Dobra, przebierać się - powiedział trener i wyszedł z szatni. 
Ledwo drzwi za sobą zamknął, a Felipe z Julianem zaczęli się głupkowato śmiać. 
- Mario - odezwał się Felipe - a ten kontakt z Marco to fizyczny czy głosowy? Mam pewne wątpliwości... 
Wszyscy wybuchnęli w szatni śmiechem. Wszyscy, oprócz... Moritza. Popatrzył na Felipe jak na totalnego idiotę, ale nic nie powiedział. 
- Felipe, jesteś nienormalny - powiedziałem zrezygnowanym tonem. - Dlaczego ty się mnie ostatnio tak czepiasz? 
- Ja? Czepiam się? - Felipe wytrzeszczył gały. 
- Tak, czepiasz się - odparłem. - Marco już wie o wszystkim, co ty wygadujesz... 
- Już się ukochanemu wyżalił - prychnął Julian. 
- Jesteście beznadziejni - wypaliłem - leży chory w szpitalu, a wy się jeszcze nabijacie! Wiecie co, nie rozmawiam z wami...
- Ho ho, gwiazdorek ma focha - powiedział Felipe.
- Weźcie się, Felipe i Julian, ogarnijcie! - zawołał Mats. - Zostawcie tego biednego Mario w spokoju. Zakapujecie wy kiedyś, że Marco to po prostu jego przyjaciel? 
- Mhm, od współżycia - palnął Felipe, aż miałem ochotę walnąć go w szczękę. 
W końcu trener wszedł do szatni i nas zawołał na ćwiczenia. Powlokłem się ostatni. Nagle poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Należała do Moritza. 
- Mario, nie przejmuj się tymi deklami - powiedział ze współczuciem. - Im to chyba miłości lub prawdziwej przyjaźni brakuje. Są zwyczajnie zazdrośni i muszą się dowartościować... 
- I wykorzystują do tego moją kruchą psychikę - powiedziałem smutno. - Przykre! Albo mnie zwyczajnie nie lubią... 
- Słuchaj, Twoja i Marco przyjaźń jest niesamowita, jak nie wstydzicie się okazywać sobie przyjacielskich uczuć, jak spędzacie ze sobą każdą chwilę. To rzadko się zdarza - powiedział Moritz - i powinieneś się tym cieszyć, a nie martwić się przez jakieś uwagi Felipe czy Juliana. 
Wyszliśmy na boisko, zaczęliśmy biegać wszyscy dookoła. Biegliśmy z Moritzem na końcu, Felipe nas nagle zobaczył i krzyknął: 
- Moritz, nie podrywaj! On jest zajęty! 
- Spadaj - krzyknął Moritz. 
- Ja ci mówię, on coś ćpie - westchnąłem. 
Trening jakoś zleciał. Trochę mi się czas dłużył. 
Gdy wszyscy wróciliśmy do szatni, przyszedł trener.
- Jutro trening wyjątkowo na 11 - oznajmił i wyszedł. 
Felipe się ucieszył jak dziecko. 
- Chłopaki, wbijamy dziś do klubu? - zapytał wesoło. - Może jakieś laski ładne będą... 
- O tak! Wchodzę w to - Julian przybił sobie piątkę z czarnoskórym obrońcą Borussii. 
- Ilkay, Kevin, Neven, a wy? - pytał wszystkich po kolei Felipe. 
- O, Mario, a może ty wyjdziesz z nami na imprezę? - zapytał Ilkay. - Wyluzujesz się trochę... wyrwiesz sobie jakąś lalę... 
- Ilkay, raczej jakiegoś lalusia - powiedział Felipe i znów wszyscy wybuchnęli śmiechem. - Nie, on ci nie wyjdzie do klubu, on będzie się dziś wypłakiwał przez słuchawkę dla Marco, jaki to Felipe jest wredny. 
- Wam to tylko imprezowanie w głowie - syknąłem. - Felipe, tylko byś chlał i wyrywał panienki, a potem na treningach, to już wszyscy widzą, jak ci idzie...
- Na kacu ciężko ćwiczyć - powiedział Moritz. 
- I potem się dziwi, że nie ma miejsca w pierwszym składzie - podsumowałem. 
- A ty Moritz, adwokatem Mario jesteś? - zapytał Julian. 
- Zostawcie go w spokoju, to naprawdę jest żałosne - powiedział Moritz. 
- Mario, powiedz nam, co jest między tobą a Marco - powiedział Felipe. - Zawsze jak wychodziliśmy na jakąś imprezę do klubu, to nigdy ani Ciebie, ani Marco nie było. 
- Bo idą gdzieś tylko we dwóch... - dodał Julian. 
- My po prostu nie znosimy dyskotek - powiedziałem. 
- Spotykacie się gdzieś we dwoje i... - Felipe dostał ataku śmiechu.
- A to bardzo możliwe! - zawołał żywo Julian. - Mario, przyznaj się, jak jesteś homo, to... 
- Jesteś idiotą, wiesz? - odparłem. - Wal się... 
Poczułem się strasznie. Zawiązałem jeszcze tylko sznurówki od butów i prędko wyszedłem. Zacząłem biec...
Nadia wyjechała, Robert czuł się niedobrze i na pewno nie miał ochoty wysłuchiwać zażaleń. Nie było komu się wyżalić. 
Ale najgorsze, że nie wiedziałem, za co te docinki. Może po prostu im się nudziło, albo nie wiem... może po prostu Felipe zapomniał dorosnąć? 
Jeszcze chcieli mnie do klubu wyciągnąć. A ja nie cierpiałem dyskotek, Mario też nie był ich fanem. Oni się śmiali, że wolimy wybrać się na przechadzkę po parku niż głuchnąć w dusznym pomieszczeniu. Tolerancji nie znali wcale. 
Wiał wiatr, liście wirowały, a ja szedłem bez celu po mieście. Co jakiś czas ktoś prosił o autograf, cierpliwie to znosiłem. W końcu postanowiłem wrócić do domu, bo już zimno zaczynało mi się robić. 
Postanowiłem wysłać do niego smsa, czy ma czas i czy mogę zadzwonić, by z nim trochę porozmawiać. Niemalże natychmiast moja komórka zaczęła dzwonić, dzwonił mój przyjaciel. 
- Mario, dla ciebie zawsze mam czas - powiedział Marco. - Jak tam samopoczucie? 
- A daj spokój... oni się ciągle nabijają, Julian nazwał mnie homo - powiedziałem. - Felipe nie ustaje w docinkach. W ogóle, podejrzewają nas o jakieś niemoralne rzeczy - wyżaliłem się. - Tylko dlatego, że... 
- Że nasza przyjaźń jest taka mocna? Że okazujemy sobie przyjacielskie uczucia? - dokończył za mnie Marco. - Nie przejmuj się tymi jełopami! W ogóle, co z Robertem? 
- Robert cierpi na bóle brzucha - powiedziałem. - Marco, nie spodziewałbym się w życiu po kolegach z drużyny, że tak będą się zachowywać. Co im odwala, to nie wiem.
- Ja też nie wiem - powiedział Marco - aj, chciałbym już wyjść z tego szpitala i wrócić do Dortmundu! 
- Też bym chciał, żebyś tu był - powiedziałem. - Wyciągnąć mnie dziś do klubu chcieli, bo jutro wyjątkowo trening na 11. 
- A ty im odmówiłeś? 
- No pewnie! Wiesz, że nie lubię dyskotek. Felipe to tylko myśli o piciu i wyrywaniu kobiet na jedną noc... 
- Masakra - powiedział Marco - Ale nie łam się, naprawdę nie warto! 
Rozmowa z Marco od razu polepszyła mój nastrój. I serio poczułem, że mam gdzieś głupie gadki Felipe i Juliana. 
Marco wysłał mi w MMS-ie piosenkę zespołu Queen pt. "Friends Will Be Friends"

It's so easy now, cause you got friends you can trust 
When you're in need of love they give you care and attention
Friends will be friends, 
When you're through with life and all hope is lost
Hold out your hand cause friends will be friends ! 



Piosenka fenomenalna. Marco miał dobry gust. Treść tej piosenki - genialna. 
Poprawił mi się humor... 













W Berlinie praktycznie każdą chwilę spędzałam z Marco, siedziałam przy jego łóżku. 
Opowiedział mi o swojej rozmowie z Mario, dowiedziałam się też, że Robert niestety choruje.
Wściekłam się jeszcze bardziej na Felipe i Juliana. Co oni sobie myśleli, żeby nazywać Mario "homo"? 
Wyszłam do pobliskiego sklepu, zrobić jakieś małe zakupy. Gdy wracałam, postanowiłam zadzwonić do Mario. 
- Halo? Nadia? - odezwał się. - Fajnie, że dzwonisz! Jak tam? 
- Cześć Mario - powiedziałam - ze mną wszystko okej, ale co z tobą, brachu? Słyszałam, że... 
- Marco ci opowiadał? A tak, wkurzają już mnie te mośki - westchnął. - Do tego Robert zachorował. Tylko Moritz mnie rozumie, reszta nie reaguje... 
- Współczuję ci - powiedziałam. - Co za ch*jowa jesień! Ale nie możesz dać się zdołować Felipe! 
- Marco to samo mi mówi - powiedział. - Gdyby nie treningi, przyjechałbym od razu do Berlina. 
- Dobrze by było - powiedziałam. - Mam nadzieję, że Robert szybko dojdzie do siebie. 
- Oby, chyba, że to grypa żołądkowa - powiedział Mario. - Parę lat temu sam to przechodziłem, nic miłego. 
- Nie wątpię - powiedziałam. - Muszę kończyć, trzymaj się! 
- Do zobaczenia - odparł Mario i się rozłączył. 
Doszłam do hotelu, ku mojemu zdumieniu, nie zauważyłam nigdzie Baśki ani Olgi, nie czaiły się na mnie.... 
Weszłam zatem wyluzowana do pokoju, i nagle zamarłam. Na podłodze przed drzwiami leżała kartka z wyzwiskami. Ktoś musiał ją wsunąć przez szparę pod drzwiami...
Na tej kartce pisało : 
Jesteś szmatą, zwykłą suką, która leci na kasę. Jeszcze wrócisz z podkulonym ogonem do Polski, jak cię twój Mareczek zostawi, pi*do! 
Od razu wiedziałam, kto wsunął tu tę kartkę. Nikt inny jak Baśka! 
Wybiegłam z pokoju z zamiarem poszukania jej, nie musiałam długo szukać. Siedziała na korytarzu w towarzystwie Olgi. 
- To twoja sprawka - syknęłam, pokazując jej kartkę. - Co ty sobie wyobrażasz?! 
- Masz dowody, że to ja? - odparła Baśka. - Mało to Polek przebywa w Berlinie? 
- Latasz do tego kochasia do szpitala i przesiadujesz godzinami, a on i tak cię zostawi - powiedziała Olga szyderczo. 
- Zazdrościsz?! Sama nie zaznałaś takiej miłości, więc na pewno to zazdrość z twojej strony - odparłam. One tylko zaczęły się śmiać. 
- Miłość? Ej, a może ty tylko jego jakąś służącą jesteś, a udajesz ukochaną - odparła Baśka. To już było przegięcie... 
- Jesteś głupia, po prostu głupia, i do tego zazdrosna - odparłam - idź sobie sponsorów szukać, a nie mnie prześladujesz... 
Baśka nie zareagowała, bo tylko się głupio śmiała. Wzruszyłam ramionami i wróciłam do pokoju. 
Przeczytałam jeszcze raz tekst, który widniał na kartce i łzy stanęły mi w oczach. 
Nie! To była zwykła głupota durnej Baśki. 
Czy facet, od którego tyle czułości doznałam, mógłby mnie w takiej chwili zostawić? Nawet nic tego nie zapowiadało. Między nami było idealnie. Porwałam tę kartkę i wrzuciłam do kosza. 
Usiadłam przy oknie, obserwowałam z góry miasto. Powoli nerwy się ukoiły. 
W końcu położyłam się na łóżku w celu drzemki. 
Jednak długo nie pospałam. Obudziło mnie intensywne walenie do drzwi. 
- Kto tam? - zawołałam.
- Ewakuacja - krzyczała jakaś kobieta - pali się! 





// mam nadzieję, że się Wam podoba ;) 
jeżeli macie jakieś uwagi, to piszcie. :3 

już niedługo MECZ ♥ yea. 


Jesteś już? To zostaw komentarz, z góry dziękuję! <3 




piątek, 29 marca 2013

Rozdział 54

Chyba mi się śniło. Co ONE mogły tu robić?! `
Na korytarzu ujrzałam mojego wroga z liceum, znienawidzoną dziewczynę, która napsuła mi tyle krwi... Był to nikt inny jak Baśka. Towarzyszyła jej ukochana przyjaciółeczka Olga. 
Ostatni raz je widziałam podczas ostatniego pobytu w Polsce, natknęłam się na nie w centrum handlowym. 
Aż mnie zmroziło. Co one mogły tu robić? 
- No, kogo ja tu widzę - Baśka podeszła do mnie i się złośliwie uśmiechnęła. - Nadia Hanf we własnej osobie! 
- Masz jakiś problem? - syknęłam. - Czego chcesz? 
- Ale po co te nerwy? - powiedziała protekcjonalnym tonem Olga. 
- Właśnie - dodała Baśka - czyżby cię ogier z domu wyrzucił? Koniec pięknego romansu? 
Zaczęły się przeraźliwie śmiać. 
- Baśka, nic się nie zmieniłaś - odparłam - za grosz rozumu nie masz. W ogóle, czemu tutaj jesteś? 
- A my na urlopie jesteśmy - oznajmiła dumnie Baśka. - Prędko nie wracamy, prawda, Olciu? 
- Haha! Dokładnie - zaśmiała się podle Olga. 
- Idźcie sprawdzić, czy was gdzieś indziej nie ma - odparłam i chciałam otworzyć swój pokój, ale Baśka mi zagrodziła drogę. 
- Co, z koleżankami z liceum nie pogadasz? Wiesz co? Jak można być tak nietowarzyskim - powiedziała Olga, udając oburzenie. 
- Ona zawsze była taka... Nie to, co my - powiedziała Baśka - my zawsze byłyśmy szkolnymi gwiazdami! 
- I największymi nieukami - uzupełniłam - teraz co, nie macie już klientów w Warszawie to przyjechałyście do Berlina sponsorów szukać? 
Wyraz twarzy Baśki gwałtownie się zmienił. Przycisnęła mnie do ściany i spojrzała mi w oczy.
- Nie pozwalaj sobie, Hanfowa - syknęła - bo cię jeszcze tak urządzę, że cię ten twój fagas nie rozpozna... 
- Niby ty? - prychnęłam. 
- Mam kolegów, dam im tylko cynk i po tobie - powiedziała - a jakby co, w Dortmundzie też cię dorwą, mają sposoby. 
Baśka była nieobliczalna. Uwielbiała mi dokuczać, w liceum ciągle musiałam się z nią zmagać... To, co wyprawiała, przechodziło wszelkie pojęcie... 
Na szczęście, nie byłam z nią w jednej klasie, ale to nic... Wystarczyło, że w jednej szkole. 
Ile razy się przewróciłam, gdy podstawiła mi nogę na szkolnym korytarzu... Ale to wszystko było niczym w porównaniu z pewnym innym wydarzeniem... 
- Za co ty mi to wszystko robiłaś i teraz robisz?  - zapytałam. - Za co mnie tak nienawidzisz? 
- W ogóle, sam fakt, że istniejesz, mnie wkurza - powiedziała - w ogóle, patrz, co ostatnio znalazłam u siebie... 
Wyciągnęła swoją komórkę i pokazała mi filmik... na którym byłam ja. 
Filmik przedstawiał wydarzenie które miało miejsce, gdy byłam już trzeci rok w liceum. 
Baśka mnie upokorzyła... 
Jakichś jej trzech postawnych kolegów schwytało mnie, i wrzucili mnie siłą do śmietnika... Zrobili to za jej namową... I teraz okazało się, że zostałam nagrana! Aż się zaczerwieniłam. Wspomnienie stanęło mi w oczach. 
- Niech no tylko wrócę do Wawki, to nagranie ujrzy światło dzienne - powiedziała Baśka - niech się ludzie trochę pośmieją, a co! 
- Nie odważysz się - powiedziałam.
- Zobaczysz - powiedziała Olga. - Chodź Baśka, bo zaraz się dziecinka rozpłacze. 
Nie zdążyłam zareagować, a prześladowczynie poszły. 
Nie umiałam się odgryzać. Jak miałam sobie radzić? Dobrze, że liceum było już za mną... 
Dlaczego musiałam się natknąć na nie?! Co za pech! Przeszłość zaczęła do mnie wracać? Gdy wyprowadziłam się do Dortmundu, myślałam, że Baśka to etap zamknięty. A tu nagle moja oprawczyni pojawia się w Berlinie, akurat wtedy, kiedy ja tu przyjechałam... 
Weszłam do pokoju, z okna widziałam szpital, w którym był Marco. 












Postanowiłam jeszcze raz dziś odwiedzić Marco. Więc opuściłam swój pokój, i udałam się na dół. 
Niestety, w hallu na kanapie siedziały Baśka z Olgą, wiedziałam, że bez zaczepki się nie obejdzie. 
- O, pasztet gdzieś ucieka - zawołała Baśka.
- Zamknij mordę, SS-manko - zawołałam i wyszłam jak najszybciej, żeby nie wdawać się w polemikę z tą pustaczką. 
Nie chciałam zmieniać hotelu, gdyż ten był blisko szpitala. Miałam nadzieję, że Baśka z Olgą szybko się stąd zwiną. Postanowiłam ich unikać, jak tylko się da!
Weszłam do sali, Marco właśnie nawijał z kimś przez komórkę. 
- Muszę kochany kończyć, Nadia mnie odwiedziła - powiedział, zapewne z Mario lub Robertem rozmawiał - do zobaczenia! Trzymaj się! 
- Hej skarbie - zwrócił się do mnie i przyciągnął mnie do siebie. - Jak tam? 
- Wiesz co? W hotelu obok szpitala, w którym wynajęłam pokój, przebywa ta głupia Baśka z koleżanką - wyżaliłam się. - I już mnie zdążyła powkurzać...
- Ta, co ci żyć w liceum nie dawała? - zapytał. - Żebym ją spotkał, powiedziałbym jej coś... 
- Lepiej nie, bo jak ją zobaczysz, to będziesz miał koszmary - powiedziałam.
- Możliwe... - zachichotał - nie przejmuj się! Nie jest warta, żebyś sobie nerwy przez nią psuła... 
- Zapewne tak - powiedziałam. - Z kim gadałeś? 
- A z Mario - odparł. - Biedak ma kłopoty.
- Jakie? - zaniepokoiłam się.
- Felipe się na niego uwziął z kilkoma innymi - westchnął. - Ponoć na lotnisku gdy mieliście do Stuttgartu lecieć...
- Wiem, wiem - zawołałam - pamiętam doskonale. 
- Sama widzisz - powiedział - Mario mówił, że gdyby nie treningi, to już dawno by tu był przy mnie... 
Byłam pod coraz większym wrażeniem przyjaźni chłopaków. To było coś, czego nie dało się opisać... 
I rzadko takie przyjaźnie się zdarzały, zwłaszcza wśród chłopaków. Cieszyłam się, że Marco ma kogoś takiego. 
- Felipe jest zwyczajnie zazdrosny - powiedziałam - sam nigdy takiej przyjaźni nie zaznał na pewno. Niech się buja! Nie przejmuj się, tylko ciesz się, że masz takiego przyjaciela jak Mario... 
- Wiem, kochanie, wiem - powiedział i ścisnął moją rękę. - A najbardziej to się cieszę, że mam taką cudowną dziewczynę! 
Serce mi mocniej zabiło, przytuliłam się do mojego blondyna, on przegarniał moje rozpuszczone włosy. Zapomniałam przez ten moment o wszystkich przykrych incydentach z tego dnia. 
Ale w końcu musiałam opuścić szpital, wracać do hotelu, i znów pewnie natknąć się na te idiotki... 
- Do zobaczenia jutro, słoneczko - powiedział Marco i pocałował mnie. - Trzymaj się!
- Pa pa - powiedziałam, posłałam mu uśmiech i wyszłam. 










W hotelu był czas kolacji. Usiadłam na końcu stołu, dalej od innych ludzi, którzy również przebywali w tym hotelu. Nie widziałam Baśki i Olgi. 
Ale, na moje nieszczęście, wypatrzyły mnie, i specjalnie usiadły naprzeciwko mnie. 
- Hanfowa, gdzieś się szwędała? - zapytała mnie Baśka. 
- Po agencjach towarzyskich - powiedziała Olga. 
- Ty, nie masz biegunki po tylu penisach w tyłku? - nie no, teraz Baśka to posunęła się za daleko. 
- Baśka, ty się już lepiej zamknij, jak na ciebie patrzę, to tracę wiarę w ludzi - wypaliłam. - Zaraz zwymiotuję, jak tak patrzę na ten twój wytapetowany ryj... A twoje teksty to są politowania godne, wiesz? 
- Jej teksty są mega - powiedziała Olga.
- Megagłupie, z tym mogę się zgodzić - powiedziałam. 
- Ja to chociaż mam makijaż, a ty co? - odparła Baśka. - Grzeczna niby taka... 
- No i? Tona pudru jak widać mózgu nie zastępuje - odparłam. 
Olga zaczęła się z czegoś głupkowato śmiać, aż przewróciła łokciem szklankę z wodą, która zaczęła się lać na podłogę. 
- Wycieraj teraz - zwróciłam jej uwagę.
- Samo w końcu wyschnie - odparła.
- Tak, jakby gówno leżało, to też by muchy w końcu zjadły, nie? - zapytałam złośliwie Olgę. 
- Och, żarcik ci się wyostrzył - powiedziała Baśka, wytrzeszczając oczy. 
Odechciało mi się jedzenia, pomyślałam, że posilę się słodyczami, które ze sobą przywiozłam. Zatem odeszłam od stołu i poszłam do swojego pokoju. 





// no to kolejny rozdział oddaję w Wasze ręce ;) 
kto przeczytał, komentuje! :3 


A swoją drogą, chciałabym złożyć życzenia wszystkim moim czytelniczkom z okazji Wielkanocy! 
Wesołego jajka,
kurczaków, baranka,
ciasta z rodzynkami,
ostrego chrzanu,
tęczowych mazurków,
mokrego Dyngusa
i ode mnie całusa. 


Tylko ta pogoda kompletnie nie pasuje do świąt wielkanocnych... u Was też dziś napadało śniegu? :c 

Pozdrawiam <3 


czwartek, 28 marca 2013

Rozdział 53

Obudziłam się wcześnie, adrenalina przed wyjazdem nie dawała mi dłużej spać. I czułam większy przestrach, obawiałam się, że pomylę jeszcze drogę i pojadę nie wiadomo gdzie... 
- Tylko spokojnie - myślałam - dasz radę, dziewczyno! 
Obowiązkowo do torebki spakowałam mapy. Zrobiłam sobie porządne śniadanie, wypiłam energy drinka, bo już kawy nie było w domu. 
Wzięłam manatki, zarzuciłam szalik BVB na szyję i wyszłam. Wyjechałam z garażu, zamknęłam go i ruszyłam w drogę. Co to było za uczucie! 
Na szczęście, było wiele drogowskazów, udało mi się jakoś wyjechać z Dortmundu we właściwym kierunku.
Ależ samochody pędziły, co chwila ktoś mnie wyprzedzał. No tak, na niemieckich autostradach to można było jechać, ile się chce km/h. Nie to, co w Polsce... 
Ale ja nie pędziłam jak wariatka. Spokojnie jechałam, starałam się myśleć, że dam radę dojechać do celu. 
W aucie były jakieś płyty, nawet znalazły się "Nevermind" i "In Utero" Nirvany. Uwielbiałam je! Nirvana była jednym z moich ulubionych zespołów. Marco też bardzo lubił ten zespół. 
Od razu odpaliłam "In Utero". Pierwszą piosenką była "Serve The Servants" . Miała w sobie to coś! 
Tylko musiałam uważać, żeby się nie rozproszyć i nie spowodować jakiegoś wypadku. Byłoby kiepsko... 
I tak całkiem nieźle mi szła ta jazda, jak na pierwszy raz. Co jakiś czas zerkałam na mapę. 
Po jakichś 4 godzinach postanowiłam się zatrzymać na najbliższej stacji benzynowej i zatankować, oraz nieco odpocząć. 
Po zatankowaniu kupiłam sobie hot doga i Red Bulla na wzmocnienie sił. 
Gdy już kończyłam spożywanie, usłyszałam dzwonek mojej komórki. To był mój ukochany, mój skarb, mój najsłodszy blondyn Marco! 
- Cześć kochanie - usłyszałam jego ciepły głos. - Jak tam? 
- Jestem w drodze do Ciebie, już wkrótce się zobaczymy - powiedziałam zadowolona. 
- To może nie będę ci przeszkadzał, jeżeli prowadzisz auto... 
- Nie! Zatrzymałam się na przerwę - oznajmiłam. - Jestem na przedmieściach Hannoveru! 
- Serio?! - zawołał Marco. - Jestem z ciebie dumny, wiesz? 
- Miło mi - powiedziałam - ale jeszcze do Berlina przecież nie dojechałam. 
- Dojedziesz, dojedziesz - powiedział - czekam na Ciebie. 
- Mam nadzieję - powiedziałam. - Jak się dzisiaj czujesz?
- Całkiem, całkiem - powiedział - lekarze mówią, że już nie ma w zasadzie raka w moim organiźmie, ale jeszcze nie mogę opuścić szpitala. 
- To cudownie! - zawołałam. - Nie masz pojęcia, jak się cieszę! A tak się denerwowałam, to była jakaś masakra... 
- Najgorsze za nami - powiedział. - Ja też miałem trudne chwile, strach przed śmiercią mnie nie opuszczał. Ale teraz, gdy wiem, że przeżyję, wraca mi radość z życia... 
- Marco... ja, ja nie wiem, co powiedzieć - powiedziałam. - Wreszcie się zaczyna coś układać! W końcu! 
- Najwyższy czas - powiedział mój luby. - O, pielęgniarka mnie zawołała na lunch, muszę kończyć! Do zobaczenia, słoneczko!
- Pa pa - powiedziałam i się rozłączyłam. 
Co za wspaniały obrót spraw! Poczułam, że całe piekło już jest serio za mną...
Odpaliłam pojazd i pojechałam dalej. Jednakże jeszcze było trochę drogi do pokonania. Ale po tym telefonie Marco stałam się jeszcze odważniejsza... 










- Cholera! Gdzie ja, k*rwa, jestem?! - denerwowałam się. 
Zaczęłam się po jakimś czasie plątać, nie wiedziałam, gdzie jechać. Studiowałam mapę, ale mało co to dawało. 
Byłam niedoświadczonym kierowcą. Zaczęłam odrobinę żałować, że się sama puściłam tak daleko... na drugi koniec Niemiec... 
Wpatrywałam się w mapę, na drogowskazy, chciałam mimo wszystko dotrzeć do stolicy. Skoro już byłam tak daleko od Dortmundu, nie było sensu zawracać. 
W końcu ruszyłam, ale nie dałabym ręki uciąć, że to ta właściwa droga... 
Jechałam, jechałam, ciągle się plątałam. Coraz bardziej zaczynałam się denerwować. I nie było jak kogoś zapytać o drogę na tej autostradzie... 
W końcu, skręciłam, gdzie tak jakby było trzeba, i wydawało mi się, że dobrze jechałam... Nawet się nieco wyluzowałam. W końcu dojechałam! 
Ale... nie do Berlina. Zatrzymałam się przed wielką tablicą z napisem "Willkommen im Cottbus" . 
Czyli... zamiast do Berlina, przyjechałam do Cottbusu. Wyciągnęłam prędko mapę. 
Okazało się, że jeszcze trochę mogłabym km przejechać i dotarłabym do polskiej granicy. Cottbus był właśnie blisko niej. 
- Cholera... - jęknęłam i walnęłam się głową w kierownicę. - Co ja mam teraz począć?! 
Cottbus teoretycznie nie był zbyt daleko od Berlina, ale zawsze. Musiałam teraz skierować się bardziej na północ, według mapy. 
Cottbus od razu także skojarzył mi się z drużyną będącą stąd, Energie Cottbus. Jest to były klub Leonardo Bittencourt'a, obecnego rezerwowego piłkarza BVB. 
Cóż, pozostało mi jedynie zawrócić i poszukać tej właściwej drogi... 












W końcu! Natrafiłam na słuszny tor. Jeszcze tylko kilka km do pokonania i jestem w Berlinie. Co za szczęście! Uff! 
No i w końcu, dojechałam... 
Tak, dokonałam tego! Przyjechałam sama do Berlina! Poczułam się niesamowicie dumna, że sobie poradziłam... 
- Pół Niemiec za mną - pomyślałam z radością - Marco, już pędzę do Ciebie! 
Zanim zaczęłam szukać sobie hotelu, postanowiłam podjechać do szpitala, w którym był. To już poszło mi znacznie łatwiej, gdyż gdy jechałam pierwszy raz, bacznie się przyglądałam trasie, żeby ją zapamiętać. 
Więc jakoś teraz ogarnęłam sytuację. W końcu, po parominutowym staniu w korku, zaparkowałam pod szpitalem. Wysiadłam, ustanęłam na berlińskiej ziemi, na którą sama potrafiłam dotrzeć. 
Spojrzałam zadowolona w niebo. 
- Martuś, to Ty mnie pilnowałaś? - pomyślałam. - Dobrze, że tylko do Cottbusu dojechałam, mogłam równie dobrze do Stuttgartu przez przypadek pojechać! 
Może to i moja zmarła przyjaciółka, właściwie jej duch mnie pilnował? 
Nie wiadomo, ważne, że dotarłam. Poszłam prędko do szpitala, żeby paść w ramiona Marco...  









Gdy wchodziłam do sali Marco, biło mi mocniej serce... 
Nie spał. Siedział i czytał gazetę. Gdy mnie zobaczył, od razu pojawił się na jego twarzy ten cudny uśmiech, który tak kochałam... 
- Nadia, skarbie, dotarłaś - ucieszył się i wyciągnął do mnie ramiona. - Tęskniłem, wiesz? 
- Ja bardziej, uwierz - powiedziałam. - Zanim dotarłam, pomyliłam drogi... 
- Jak to? - zdziwił się. - Czyli co się stało? 
- Ano to, że do Cottbusu dojechałam najpierw - powiedziałam lekko rozbawiona. Teraz to nawet mnie wydawało się śmieszne, choć wtedy wcale nie było mi do śmiechu. 
- Równie dobrze mogłaś do Monachium trafić, lub Norymbergi - zachichotał Marco. - Ważne, że jesteś, wreszcie możemy się sobą choć trochę nacieszyć...
- Ale to szpital - westchnęłam - nie to samo, co dom... 
- Spokojnie... niech no tylko stąd wyjdę... jeszcze będziesz miała mnie dość - uśmiechnął się Marco. 
- Niemożliwe - stwierdziłam - prędzej ty mnie! 
- Cofnij te słowa, chyba sama w to nie wierzysz - powiedział. - No już, przytul się do mnie... 
Zrobiłam, jak prosił, z miłą chęcią. Usiadłam na krześle przy łóżku i przytuliłam się do niego połową mojego ciała. Poczułam, jak jego dłonie głaszczą moje włosy. 
- Kochanie, obyś jak najszybciej stąd wyszedł - wyszeptałam. - Tak bardzo mi Ciebie brakuje... 
- A mnie ciebie - westchnął. - Wczoraj ze trzy godziny późnym wieczorem rozmawiałem z Mario przez telefon, dobrze, że mi go dostarczyłaś. 
- O matko - wyrwało mi się - to dosyć długo! 
- Jego też mi brakuje, podobnie jak Roberta - westchnął. - Jak stąd wyjdę, i będzie możliwość...
- Tak? - zapytałam, drżącym głosem.
- Wyjeżdżamy na wspólne wakacje - oznajmił Marco. - Cała nasza paczka! Już wczoraj wspominałem o tym dla Mario... 
- Zapewne się ucieszył - stwierdziłam. - A czemu nie! Jestem za, jak najbardziej... 
- To okej - powiedział i dalej przegarniał moje włosy swoimi delikatnymi dłoniami. - Oho, zbliża się pora kroplówki... 
- Posiłek prosto do żyłki - zażartowałam. 
- Mario tak samo wczoraj żartował - powiedział Marco rozbawiony. - Nie no, kocham tego typa... 
- Bromance forever - stwierdziłam. 
- Ale i tak Ciebie darzę największą miłością - wyznał czule. 
- Kocham Cię... - wyszeptałam i podniosłam się, żeby go obdarzyć buziakiem w usta. Chętnie tą czynność podjął.  
Po wszystkim patrzyliśmy sobie w oczy, siedziałam przy Marco i go trzymałam za rękę. W końcu przyszła pielęgniarka w celu założenia kroplówki. 
- Pokaż weflon, młody człowieku... - powiedziała - ojej, chyba lubisz mieć kucie, co? Weflon do wymiany! 
- Znowu? - jęknął. - Który to już raz z kolei! 
- To ja już może idę, pokój sobie wynająć - powiedziałam. - Wpadnę może później, okej? 
- Nie ma sprawy - powiedział Marco i jeszcze zdążył mnie w policzek cmoknąć na pożegnanie. Pielęgniarka tylko się uśmiechnęła pod nosem. 
Wyszłam, i zauważyłam, że tuż obok szpitala jest hotel. Ale traf! Pomyślałam, że właśnie tam wynajmę sobie pokój. 
Gdy w recepcji płaciłam za pobyt, uświadomiłam sobie, że nie wzięłam walizki z samochodu. Ale nie przejęłam się, w każdej chwili mogłam po nią przecież wrócić. Póki co, wzięłam klucz i poszłam do swojego pokoju. 
Jednakże nastrój mi prysł, gdy na piętrze, na którym miałam tymczasowo mieszkać, zobaczyłam... 




// kolejny rozdział oddaję w Wasze ręce, już 53 :) 
mam nadzieję, że się Wam podoba. :> 
dziękuję za wszystkie komentarze pod ostatnimi rozdziałami, nawet nie wiecie, jaką radość mi sprawiają! :> 

a kto ten rozdział przeczytał, niech również skomentuje :) 
miłego wieczoru :* 

środa, 27 marca 2013

Rozdział 52

W poniedziałek, gdy tylko wstałam, włączyłam komputer z zamiarem poszukania lotu do Berlina z Dortmundu, oczywiście takiego, co odbyłby się jak najszybciej. Wczorajsze spotkanie tak mnie rozochociło, że chciałam tam wrócić jak najszybciej, do mojego blondyna... 
Uważałam, że powinnam tam być i go wspierać jak najbardziej. Zatem, szukałam wszędzie gdzie się da, i okazało się, że najbliższy lot będzie dopiero... w środę, i o godzinie 18 w dodatku! 
Wkurzyłam się. Nie miałam ochoty czekać, chciałam wrócić do Berlina jak najszybciej. Autobusem nie miałam ochoty się tłuc. Parę razy już tego doświadczyłam i wcale nie wspominałam tego dobrze... 
Pozostała jedynie podróż samochodem. Trochę mnie to przerażało. Sama, przez pół Niemiec... 
Ale przecież mogłam ustawić GPS w aucie, wziąć mapy. Tyle że... drugi samochód Marco miał usterkę, i stał dalej nienaprawiony. Musiałam więc dziś zaprowadzić go do serwisu. Nie było to zbyt poważne uszkodzenie, zatem powinni szybko to zreperować. 
Więc prędko się ogarnęłam i podjechałam autem do najbliższego autoserwisu. Obiecali, że szybko postarają się naprawić usterkę. Chciałam już nawet jutro wyjechać. Wiem, niecierpliwa ze mnie kobieta... Ale cóż. 











Nudziło mi się niesamowicie... 
Nagle usłyszałam dzwonek do drzwi. Kto to mógł być? Ania miała dziś wyjechać, Mario i Robert mieli trening. Okazało się, że to Cathy postanowiła mnie odwiedzić. 
- Nadio, tragedia - powiedziała załamana. 
- Co się stało, kochana? - zapytałam. 
- Nie mogę rzucić palenia, ja nie umiem nad tym zapanować - jęknęła. - Męczyłam się ostatnimi dniami, nie kupowałam sobie... Ale dziś rano moja znajoma mnie poczęstowała, ja nie umiałam się powstrzymać i... 
- Rozumiem - przerwałam jej - myślisz, że mnie jest łatwo? 
Ostatnimi czasy brałam bardziej tabletki na uspokojenie. Nieco jednak odczuwałam brak papierosów. Tak samo jak Cathy, próbowałam zapomnieć, mimo wszystko, odczuwałam pewny brak czegoś! I jeszcze teraz moja kochana przyjaciółka narobiła mi jeszcze większego smaku.
Aż w końcu podle wykorzystałyśmy fakt, że Marco jest w Berlinie, a Mats na treningu. 

Cathy nie wytrzymała i kupiła aż dwie paczki Malboro. Wyszłyśmy do ogrodu i kopciłyśmy. 
Taka była prawda, że ciągle po cichu zmagałam się z wielką chęcią zapalenia. Nie udało mi się tego pokonać, niestety... 
Spaliłyśmy we dwie całą jedną paczkę, napoczęłyśmy nieco następną. Paliłyśmy jak smoki. W końcu powiedziałam "dość". 
Podczas kopcenia opowiedziałam Cathy o ostatnich przeżyciach. Poparła mnie w moim postanowieniu najszybszego pojechania do Berlina. Powiedziała, że na moim miejscu zrobiłaby dokładnie to samo. 
W końcu weszłyśmy do domu, zrobiłam herbatę. Cieszyłam się, że miałam z kim pogadać. Spodziewałam się także, że gdy trening się skończy, Lewy z Mario zapewne mnie "napadną" . 
Faktycznie, napad nastąpił niebawem. Gdy otworzyłam drzwi, moim oczom ukazał się Mario... i Mats! Przeraziłam się - w ogóle nie pryskałyśmy się z Cathy żadnymi perfumami, ani nic nie zrobiłyśmy, żeby pozbyć się zapachu. 
- Cześć chłopaki! - powiedziałam. 
- Cześć Nadio, jest u Ciebie Cathy? - zapytał Mats. - W domu jej nie ma, więc musi być u Ciebie! 
- A jest, jest - powiedziałam. - Wejdźcie... 
Mats nie odwiedzał nas zbyt często. Już się spodziewałam, co będzie, gdy wyczuje od Cathy papierosy... Opowiadała mi, że Mats potrafi być wybuchowy, mimo miłego usposobienia... 
- O, Mats - zawołała Cathy - co tu porabiasz? 
- Magiczne siły mnie tu przywiodły - zażartował Mats, i pochylił się, żeby pocałować siedzącą Cathy. - Ej! Co to za smród papierosów! Cathy! Obiecałaś mi... 
- Mats, ja nie mogę tego rzucić - powiedziała skruszona Cathy. - Proszę cię, nie gniewaj się... 
- Rozmawialiśmy o tym wielokrotnie! - denerwował się Mats - ile mam ci jeszcze powtarzać, że ci nie wolno palić? 
- Mats, nie krzycz - zwrócił mu uwagę Mario - spokojnie... 
- Spokojnie? Dziewczyna mi się truje na oczach, a ty mówisz spokojnie? Nadia, chyba do Marco muszę zadzwonić... pewnie z nią kopciłaś, co? 
- A ty co, nasz ojciec jesteś? - próbowałam rozluźnić atmosferę. - Nie radzę ci, po co ma się dodatkowo stresować?! 
- Mats, ja dorosła jestem, ty nie możesz mi rozkazywać - powiedziała Cathy, próbowała przybrać stanowczy wyraz twarzy. 
Mats wziął torebkę Cathy i wyciągnął z niej napoczętą paczkę. Już jej nie oddał swojej ukochanej. 
- Mats... 
- Chodź Cathy do domu, musimy porozmawiać. I nie strzelaj fochów, błagam! Robię to dla twojego dobra... 
Cathy pożegnała się ze mną i Mario, podobnie Mats. I wyszli. Westchnęłam głęboko, usiadłam naprzeciwko Mario. 
- Gdzie masz Roberta? - zapytałam. 
- A miał jakieś sprawy na mieście - odparł Mario - a dzwoniłaś dziś do Marco? 
- Nie - powiedziałam - może zrobię to wieczorem, albo on zadzwoni. 
- Tylko nie gadaj z nim godzinami, bo ja też chcę się z nim skontaktować - powiedział Mario z uśmiechem. 
- Oj, Mario, Mario - zaśmiałam się. - Brakuje ci go, prawda? 
- Żebyś wiedziała - westchnął - jesteśmy zżyci jak nikt. Dzień bez długiej rozmowy z nim to dzień stracony. 
- A o czym tyle gadacie? - uśmiechnęłam się.
- O wszystkim - powiedział Mario. - Jemu mogę wszystko powiedzieć, wiem, że nigdy mnie nie wyśmieje, często coś poradzi. 
- Rozumiem - powiedziałam. - Mam zamiar wybrać się do niego niebawem. 
- Lecisz samolotem? - zapytał przyjaciel.
- Nie - powiedziałam - jadę sama. Samochodem. 
- Serio?! - zdziwił się Mario. - Nie boisz się? Tak sama, pół Niemiec... 
- Wezmę mapy, może GPS się ustawi... - powiedziałam.
Wkrótce zadzwonił ktoś z serwisu, oznajmił, że samochód już jest zreperowany. Powiedziałam o tym Mario i razem wybraliśmy się po auto. Błyskawicznie wszystko zrobili.











Po odebraniu samochodu, Mario poprosił, żebym go odwiozła do domu. Zrobiłam, jak prosił. Bez wpadki udało mi się dojechać, gdzie trzeba. Mario nazwał mnie "świetnym kierowcą" .
Miałam zamiar zadzwonić do Marco, gdy dotrę do domu. Jak pomyślałam, tak zrobiłam... 
- Halo? Nadia? - odezwał się.
- Hej skarbie - powiedziałam - jutro przyjeżdżam do Ciebie! 
- Serio? - ucieszył się. - A w jaki sposób? 
- Samochodem... innego wyjścia nie mam - powiedziałam. - Przyjadę, bo bardzo cię kocham... mogłabym nawet na koniec świata! 
- Dasz radę, moja ty dzielna, kochana Nadio... - powiedział czułym tonem. - Nie mogę się doczekać, aż cię znów zobaczę... 
- Ja też - powiedziałam - kocham cię bardzo, wiesz? 
- Z wzajemnością - powiedział - jesteś dla mnie wszystkim... 
Kochałam, gdy on tak do mnie mówił. Takie słowa jak te przyprawiały moje serce o szybsze bicie... 
Wymieniliśmy jeszcze kilka czułych słówek, aż się pożegnaliśmy. Miałam zamiar wyjechać jutro wczesnym rankiem, zatem wzięłam walizkę, spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy, wzięłam szybko prysznic i poszłam spać, aby nabrać sił. 
Czekała mnie długa droga. 




// omg... nie podoba mi się ten rozdział. nic się praktycznie nie dzieje -.- 
zresztą, same oceńcie... 

kto przeczytał, niech zostawi komentarz, żebym miała motywację do napisania nowego i LEPSZEGO rozdziału... :> 



wtorek, 26 marca 2013

Rozdział 51

Podczas powrotnego lotu do Dortmundu ustaliliśmy, że do Berlina wybierzemy się samochodem Roberta. Robert obiecał, że podjedzie po mnie o 10 rano. 
Spakowałam do plecaka parę rzeczy, które miałam zawieźć dla Marco. Nie zapomniałam także o laurce od fanek. 
Mario był nieco wkurzony, że nie udało mu się wczoraj strzelić bramki. Miał okazje, ale nie udało mu się ich wykorzystać. Mówił, że jeżeli strzeli bramkę, to zadedykuje ją dla Marco. 
Ledwie skończyłam jeść śniadanie, a usłyszałam klakson. To Robert czekał już pod moim domem. Zatem ubrałam się, wzięłam manatki, zamknęłam dom i wskoczyłam do auta, na tylne siedzenie. Obok Lewego siedziała Anka. 
- A Mario gdzie? - zapytałam.
- Zaraz po niego podjedziemy - powiedziała Ania. 
- Pewnie jeszcze ropy z oczu nie wydłubał... - mruknął Robert i dał gazu. 
Czekała nas długa droga. Niemalże pół Niemiec. 
- Marco, jedziemy do ciebie... - pomyślałam. - Czekaj na mnie, już niedługo się zobaczymy... 
Szybko dotarliśmy na ulicę, na której stał uroczy dom Mario. Robert trąbnął, ale Mario nie wyszedł. A wiedział, że o 10 rano wyjeżdżamy. 
- Nadia, idź załomotać - rozkazał Robert.
- A czemu ty jej rozkazujesz? - zapytała Ania. - Sam byś też się ruszył. 
- No dobrze, dobrze - zreflektował się Robert. Wyszłam jednak z nim. 
Zapukaliśmy do drzwi, Mario w końcu otworzył. Był już ubrany, ale widać było po twarzy, że był zajęty spożywaniem porannego posiłku. 
- Mario, już 10:10, a mieliśmy o 10 wyjechać - powiedział Robert, mimo wszystko witając się jak zawsze z kumplem. - Nie mam ochoty potem po nocy jechać. 
- Spokojnie - powiedział Mario. - Przecież musiałem zjeść śniadanie, tak? Mogę chociaż dokończyć? 
- Nie! - zawołał Robert. - Zabierz ze sobą coś do jedzenia i chodź! JUŻ! 
- Żebyś się czasem nie zesrał - mruknął Mario. Robert tylko westchnął i udał, że tego nie słyszał. Mario szybko wrócił, na ramieniu miał żółto-czarny mały plecak. 
W końcu wszyscy znaleźliśmy się w samochodzie, ruszyliśmy w drogę. 
- Mario, nie obrażaj się tylko - powiedział Robert. - Wiesz, że jutro trening, i nie chcę wracać późno. Dlatego cię trochę musiałem pogonić... 
- Nie ma sprawy - mruknął Mario. - Wreszcie zobaczę się z Marco. I mam gdzieś, co gadał Felipe! 
- Słusznie - powiedziała Ania - ale może jeszcze zrozumie swój błąd i cię przeprosi. 
- Taa... - mruknął Mario i ziewnął. - Nie wyspałem się, w nocy się z dwa razy obudziłem i zasnąć nie mogłem... 
- Mi też ostatnio się to zdarza - odezwałam się. 
Zrywy w środku nocy, skąd ja to znałam... 









Podróż zlatywała w dobrej atmosferze. Po jakimś czasie Robert zmienił się z Anią, ona prowadziła, a Robert ciągle siedział odwrócony do mnie i Mario. 
Mario wyciągnął jakieś chipsy z plecaka. Robert oczywiście to skomentował. 
- Aj Mario, Mario... 
- Co?!
- Nic! Jedz, jedz, nie krępuj się, będziesz wyglądał jak Luciano Pavarotti - zażartował Lewy.
- A kim jest ten Pavarotti, jeśli mogę wiedzieć? - zapytał Mario. 
- Raczej kim był - powiedział Lewy.
- Jakiś piłkarz? - zapytał Mario.
Robert wybuchnął dzikim śmiechem. 
- Śpiewak operowy, gamoniu! Co ty z muzyki miałeś?! 
- Żebym jeszcze pamiętał... ale super uczniem to na pewno nie byłem - stwierdził Mario.
- To od razu widać - zaśmiał się Robert. - Trzeba było się uczyć, a nie z widłami biegać! 
- Odezwał się wykształcony! - odgryzł się Mario. - Ciebie właśnie na widłach do chrztu podawali! 
- Ogarnijcie emocje - zwróciłam im uwagę, od razu przestali. Otworzyłam okno, żeby nieco wywietrzyć wnętrze. Niestety. Nasze nozdrza wypełnił obrzydliwy zapach naturalnego nawozu... 
- Mario, byś się wstydził! - Robert nie ustępował w swoich żartach.
- Robert, weź się człowieku ogarnij - powiedział Mario. - Ej, przecież ty lubisz smrodek, nie? 
- Nadio, zamknij te okno - poprosiła Ania - bo zaraz wymiotuję na kierownicę... 
Zrobiłam, jak mnie przyjaciółka prosiła. Ale fetor pozostał...
- Wielkie dzięki, Nadio, teraz będziemy w smrodzie siedzieć - jęknął Robert. 
- No właśnie ty lubisz takie warunki - zaśmiał się Mario. - Rozkoszuj się zatem! 
- Trzymajcie mnie, bo go uduszę gołymi rękoma - syknął Robert. 
- Was to tylko do kabaretu wysłać - skomentowała rozbawiona Ania. 











Dalsza podróż zleciała spokojnie. Nie mogłam się doczekać spotkania z Marco. Tak bardzo za nim tęskniłam i się martwiłam. 
Dobrze, że nie zapomniałam karteczki z adresem szpitala. Przed wyjściem ze sto razy sprawdzałam, czy ją wzięłam. 
Trochę było błądzenia, ale w końcu Ania zaparkowała przed właściwym szpitalem. 
- Nadio, nie wzięłaś może czegoś do jedzenia czy picia dla Marco? - zapytała Ania. - Może mu się przydać.
- Myślałam, że kupię na miejscu - powiedziałam. - To może najpierw...
- To my z Anią pójdziemy - powiedział Robert. - A Ty i Mario pędźcie do Marco. 
- Okej - odparł Mario i poszliśmy do wejścia.
Recepcjonistka podała nam numer sali i popędziliśmy na drugie piętro, gdyż tam była ta sala. 
Pielęgniarka, gdy nas zobaczyła zmierzających do danych drzwi, oznajmiła, że Marco śpi. Ale pozwoliła wejść. 
Faktycznie, mój ukochany spał. Serce mi mocniej zabiło, gdy tam weszłam, i go w końcu ujrzałam... 
Słyszałam jego spokojny, równy oddech. Przyłożyłam rękę do serca, biło jak zawsze. 
- Mój kochany - wyszeptałam - tak bardzo za Tobą tęskniłam... 
Siedzieliśmy tak jeszcze z 10 min, aż stwierdziliśmy, że zaczął się wybudzać. Robert i Ania jeszcze nie wrócili, miałam nadzieję, że się nie zgubili w tym wielkim mieście, które było stolicą Niemiec. 
Marco zaczął się budzić, choć ja i Mario byliśmy jak najbardziej cicho. W końcu otworzył oczy i zamrugał kilka razy, jakby nie wierzył, kogo widzi... 
- Nadia! Skarbie, przyjechałaś! Czekałem na ciebie - ucieszył się niezmiernie, przytuliłam się do niego, pozwalając się pocałować. 
- Jak mogłam nie przyjechać, tęskniłam jak cholera - powiedziałam i cmoknęłam go w policzek. 
Marco zwrócił się teraz do Mario, zaczęli się serdecznie witać, po Mario to wyraźnie widać było, że mu kumpla brakowało. 
- A tak w ogóle, kto wczoraj wygrał? - zapytał Marco z zaciekawieniem. Dalej nie wyglądał na człowieka w pełni sił, ale już lepiej wyglądał niż przed pobytem w szpitalu. 
- Remis bezbramkowy - powiedział Mario. - Gdybyś Ty był zdrowy i grał, to na pewno...
- Nie ma co gdybać - powiedział Marco. - Za tydzień będzie lepiej, zobaczysz! 
- Postaram się - powiedział Mario. - Jeżeli strzelę gola, zadedykuję go tobie. 
- Miło z twojej strony - uśmiechnął się Marco.
Przytuliłam się do Marco, usiłując się nacieszyć jak najmocniej. Zaczęłam żałować, że nie przygotowałam się na to, żeby pobyć w jakimś hotelu i móc codziennie widywać Marco. Ani żadnej rezerwacji pokoju nie zrobiłam, ani nie przywiozłam ze sobą żadnych rzeczy... 
W końcu przyszli Robert i Ania, odbyło się radosne powitanie. No i oczywiście dałam Marco laurkę, którą narysowały mu fanki. 
Siedzieliśmy tak we czwórkę wokół łóżka Marco, ale była miła atmosfera, nie taka straszna, jak w moim niedawnym śnie... Aż mnie ciarki przelatywały, gdy przypominał mi się ten koszmar... 










A godziny zlatywały! Nawet nie zauważyłam, jak czas ucieka. Nie obchodziło mnie nic, tylko chciałam być przy ukochanym. 
Już zaczynało za oknem się ściemniać. Marco otrzymał kroplówkę. Mario żartował, że ma kolację prosto do żyły. 
- Nadia, Mario, Ania, musimy się chyba zbierać - powiedział Robert. - Ściemnia się.
- Na litość boską, już? - jęknęłam. 
- Wybacz, ale jutro Mario i ja mamy trening - powiedział Robert. - Przyjedziesz tu może jeszcze kiedy, może już sama?
- Żebyś wiedział - odparłam. 
- Chociaż widać, że Ci szczerze na Marco zależy - uśmiechnął się Robert. 
- Ty w to wątpiłeś? - zapytałam.
- Nigdy - roześmiał się pogodnie. - Towarzystwo, zostawmy ich samych na chwilę. Nadia, trafisz do samochodu? 
- Trafię, trafię - mruknęłam pod nosem. Przyjaciele wyszli, a ja usiadłam jeszcze na chwilkę przy łóżku Marco. 
- Skarbie, nie przejmuj się - powiedział. - Przyjedź tu w tygodniu bez nich, będziesz mogła ze mną każdą chwilę spędzać, nikt cię nie będzie poganiał...
- Zrobię tak - powiedziałam i w moich oczach stanęły łzy. Znów musiałam się pożegnać z Marco. 
- No już dobrze, nie płacz - wyszeptał wzruszony i za chwilę poczułam, jak nasze usta się stykają. Mimo kroplówki, przytulił mnie mocno i powiedział, że będzie na mnie czekał. Obiecałam mu, że nie potrwa to długo. 
Najchętniej zostałabym przy nim, ale musiałam wyjść. Nieco się rozpłakałam z tego wszystkiego, nie pamiętałam dokładnie, gdzie stał samochód Roberta, ale w końcu natrafiłam na czarną terenówkę, jaką miał mój przyjaciel. Wskoczyłam na tylne siedzenie, od razu zaczęłam narzekać na sytuację. 
- Przepraszam, ale co pani tu robi? - zapytał jakiś obcy facet siedzący z przodu. 
- Ojej! Przepraszam! - powiedziałam zaskoczona i wysiadłam szybko. No tak, pomyliłam samochody! Cóż, były dość podobne... 
W końcu znalazłam ten właściwy samochód, już na mnie wszyscy czekali. Opowiedziałam im o mojej niefortunnej pomyłce. Ależ mieli zaciesz... 
Podczas drogi powrotnej zasnęłam znużona, zaczęły mi się śnić wszystkie najpiękniejsze chwile spędzone z wiadomo kim... 




// jeśli kogoś zawiodłam tym rozdziałem, to przepraszam! 
z bólem głowy trochę ciężko się pisze... 

już niedługo mecz! nie mogę się doczekać! *.* 


dziękuję za 31 komentarzy pod ostatnim rozdziałem! ♥ 
jesteście wspaniałe! :3 
kto ten oto rozdział przeczytał, niech również skomentuje :) 
z góry dzięki!